Post by ellu bi-sXC
Jej złote włosy wiatr czule zawijał
w tysiące loków, a cudowne lśnienie
biło z jej oczu, w których dziś płomienie
stygną, bo przecież i płomień przemija.
Jej twarz barwiły odcienie litości
cóż więc dziwnego, że w piersi tak tkliwej
serce spłonęło od nagłej miłości?
W tym, jak chodziła, i w gestach i w ruchach,
w brzmieniu jej głosu i w tym co mówiła,
nie człowiek, ale się anioł odzywał.
Światło widziałem w niej, słońce i ducha,
więc co mi z tego, że blask dziś straciła?
Łuk jest złamany, lecz rana wciąż żywa.
*
Francesco Petrarca, tł. Jarosław Mikołajewski na 700. urodziny poety (ur. 20
lipca 1304 roku w Arezzo; dnia 6 kwietnia 1327 roku Petrarca poznaje w
Awinionie Laurę, w dniu tym miało miejsce trzygodzinne zaćmienie słońca).
*
:) e.
ellu, a z którego roku jest ten sonet? Może pod gwiazdką zamiast
:) powinno być :(
W 1346 roku statki powracające z podróży do Chin i Indii
oprócz ładunku wonnych korzeni, pachnideł i jedwabi, przywioziły
coraz częściej wiadomości o strasznej zarazie piętrzącej stosy trupów
na ulicach tamtejszych miast. Już w następnym roku do Europy zaczęły
przybijać statki widma, bywało, że na pokładzie nie było ani jednej żywej osoby.
Dymienica morowa rozniosła się wpierw po Sycylii, a stamtąd szybko przeniosła
do płd. Afryki i płd. Włoch. Wkrótce całą Europę ogarnęła zaraza, nazwana "czarną śmiercią".
Dziś, kilkaset lat za późno, wiemy już, że roznosiły ją szczurze pchły.
Objawami były: gorączka połączona z silnymi torsjami, ciemne plamy
na skórze przechodzące w czarne gule wielkości jaja kurzego w pachwinach i pod pachami.
Krew ulegała zatruciu, następowały owrzodzenia, tak zwane dymienice skąd i nazwa choroby.
Po prostu ludzie zamieniali się w ciągu niecałych pięciu dni w dymiące pod pachami i w kroczach
przejrzałe purchawki i umierali w straszliwych męczarniach.
Do roku 1348 w Anglii, Francji, Niemczech, Austrii, Włoszech zmarło
miliony zarażonych, co przy ówczesnej populacji było czymś dla nas niepojętym.
Zaledwie w pół roku padła połowa ludności Florencji, w samym Wiedniu umierało
1200 osób dziennie. Brakowało miejsca na cmentarzach, trupy wrzucano
bezpośrednio do rzek.
Najlepsze lekarstwo tamtych czasów zawiodło - próżno dzwony biły dzień i noc.
Rozeszła się plotka, że zarazę roznoszą psy, więc prawie wszystkie
wybito ale oczywiście bezskutecznie Wtedy winą obarczono, jak to
zwykle bywa - Żydów i dochodziło do masowych masakr społeczności żydowskiej.
Zaraza skończyła się w roku 1351 zabijając łącznie 25 milionów
ludzi w Europie, jedną trzecią ludności ówczesnego stanu.
Pozostało mnóstwo dóbr, posiadłości, spadły ceny bo więcej nagle bylo
towaru niż ludzi. Podobno wielu z tych, któzy cudownie przeżyli
zapiło się z radości na śmierć bo winnice wypełnione były aż po brzegi.
Czarna śmierć była jak dotąd największą naturalną klęską, jak nawiedziła
ten "bardziej" cywilizowany świat.
Zaraza zabrała też wielką miłość Petrarki - Laurę.
Konała w czarnych obolałych plamach, ale dzięki sonetom żyje do dzisiaj.
Pięć dni za cenę wieczności, choć On pewnie by wolał oddać całą tą
wieczność za jeszcze pięć dni z Nią. I tu właśnie ciekawi mnie, kiedy
powstał ten sonet, który przytoczyłaś, ellu:
XC
Jej złote włosy wiatr czule zawijał
w tysiące loków, a cudowne lśnienie
biło z jej oczu, w których dziś płomienie
stygną, bo przecież i płomień przemija.
Jej twarz barwiły odcienie litości
może pozorne, a może prawdziwe:
cóż więc dziwnego, że w piersi tak tkliwej
serce spłonęło od nagłej miłości?
W tym, jak chodziła, i w gestach i w ruchach,
w brzmieniu jej głosu i w tym co mówiła,
nie człowiek, ale się anioł odzywał.
Światło widziałem w niej, słońce i ducha,
więc co mi z tego, że blask dziś straciła?
Łuk jest złamany, lecz rana wciąż żywa.
Wydaje mi się, że "Łuk jest złamany" nie ma kontekstu erotycznego,
jeśli sonet został napisany już po śmierci Laury. Petrarka umarł dopiero
w 1374 roku, przeżywając jeszcze jedną straszną eopidemię, zwaną tańcem św. Wita.
Chory zaczynał ni stąd ni zowąd tańczyć wykonując śmieszne ruchy i podskoki,
wydzielał przy tym obficie pianę i wrzeszczał od czasu do czasu.
Trwało to całymi godzinami a nawet dniami - w zależności od
sił witalnych tańczącego. Śmiertelny taniec, u zdrowych wywołujący przerażenie,
gdzie sceneria przypominała niesamowite disco polo ponieważ zaatakowanych
próbowano leczyć muzyką, mającą za zadanie uspokoić ich.
Kiedy to nie skutkowało - po prosto okładano ich kijami, lub przewracano
i skakano po ciałach co zazwyczaj już skutecznie uciszało delikwenta raz na zawsze.
Bardziej opornych spławiano w lodowatej wodzie.
Pozdrawiam
nN
(Na koniec tej smutnej opowieści wiersz,
jaki napisałem czytając o tym wszystkim w Bibliotece
niezwykle publicznej pani Jadzi)
Patataj! patataj! - przez kartek szelest
drałował błędny badacz słowa,
on tylko jeden, zaś stronic wiele
i każda wchłonąć go gotowa.
Nareszcie dobrnął do momentu,
gdzie dalej tkwiła straszna przepaść
pomiędzy nim "to nie ma sensu??",
a nim, co dalej chciał jednak jechać.
Chcecie to wierzcie, nie chcecie - nie
w to, jak na oczach bilbliotekarki
- czytelnik płacząc - rozerwał się
nad sonetami. Bodaj... Petrarki?